BIESZCZADY,
2010
Wielu
Bieszczady uważa za najbardziej dzikie i
bezludne miejsce w Polsce, słynne z walk
z „bandami” UPA, WIN, NSZ – jak to w PRL
mówiono o tych żołnierzach, walczących
czy o niepodległość Polski czy Ukrainy. Trzeba przyznać, że
były to
bezwzględne walki, stosowano przemoc na niewyobrażalną skalę.
Ostatnio
wiele się mówi o akcji „Wisła”, w
której
wysiedlono rdzennych mieszkańców tych ziem
/Ukraińców do ZSRR – ok. 500 tys./
Łemków, Bojków itp. na Ziemie Zachodnie
/”Odzyskane”/. Trzeba przyznać, że
ten kiedyś ludny teren jest bardzo doświadczony przez historię
– po wojnie
praktycznie bezludny.
Dziś
każdy słyszał o obwodnicach bieszczadzkich,
którymi można dotrzeć prawie do każdego zakątka
Bieszczad. Piękno
tutejszego krajobrazu, przyrody - zaprasza nad Jezioro Solińskie, na
połoniny,
gdzie można spotkać nawet... niedźwiedzia. Aż dech zapiera,
gdy nad łąką
krąży orzeł – nam udało się taki widok podziwiać. A o wilkach
porywających owce
każdy słyszał z telewizji. Ujęła się za nimi nawet Brigitte Bardot.
Pierwszy raz byłem w Bieszczadach w lecie 1969 roku ze szkoły zawodowej
w
Jaśle.
Szkoda, że czarno–białe zdjęcia z tamtej wyprawy wywołane w
szkolnym atelier
/klisza/ poczerniały - zniszczyły się. Pamiętam przejażdżkę kolejką
wąskotorową
z Rzepedzi do Cisnej na balach drzewa wiezionego do tartaków
/lokomotywa parowa
co chwila zatrzymywała się, by nabrać wody do kotła/.
Ustrzyki Górne, Myczkowce, spacer do Soliny /magazyn w
kościele/ no i na koniec
– Ustrzyki Dolne, gdzie spędziliśmy resztę czasu... Po raz
pierwszy widziałem
dwie osoby podobne do siebie jak krople wody /bliźniaczki/. Tutaj też
/jak to
było w tamtych latach/ nie pozwolono pójść nam do kościoła w
niedzielę na mszę.
Następnym razem pytałem o pracę w nowootwartych zakładach drzewnych
w Rzepedzi /była praca tylko dla pilarzy/ - wróciłem do
Zagórza pieszo /23 km/,
widząc na całej trasie chyba 2 domy murowane – bezludzie.
Jeszcze w pamięci mam „ niedokończoną” wyprawę w
Bieszczady w 1973 roku z
bratem /kolega zrezygnował w ostatniej chwili – Krzysiek T/.
Zamiarem naszym
był objazd „dużą” obwodnicą, mieszkanie pod
namiotem. Dopiero dziś wiemy, jakim
to było „szaleństwem” porywać się na taki wyczyn.
Dojechaliśmy do Leska na 2-gi dzień /akurat trwały przygotowania do
Święta
Młodości/.
Z powodu ulewnego deszczu postanowiliśmy zawrócić
– była to słuszna decyzja. Przemoknięci,
zmęczeni niemiłosiernie, wróciliśmy, by ogrzać się i
wreszcie odpocząć.
Mijają lata, aż mając już ponad 56 lat, dorosłe dzieci i nie wiedząc,
co czeka
mnie dalej, myślę iż może czas powrócić w Bieszczady, by
zobaczyć, co się
zmieniło przez 40 lat.
To prawie półwiecze.
To,
co przekonało mnie do powrotu, to zaciekawienie historią
Greków zamieszkałych
w Bieszczadach /okolice Krościenka/. O ich historii i pobycie pisze w
opowiadaniu ”Zapomniany świat
Greków z Krościenka”.
Wybieram
się z córką Moniką na 5 dni, ma wystarczyć –
niestety pogoda trochę pokrzyżowała nasze plany. Córka
bardzo chciała wejść na
Tarnicę, zobaczyć Solinę i poczuć smak bieszczadzkich połonin - nie do
końca
takie były moje plany, o czym wkrótce się przekonała.
Pierwszy
dzień spędziliśmy w autobusie, jadąc do
Ustrzyk Dolnych. Wieczorem poszliśmy poznać miasto i okolice. Pięknie
utrzymany
Rynek, fontanna, kamieniczki, czysto – jednak mimo sezonu
(lipiec)
brakuje turystów na ulicach – sami też
mieszkamy w pensjonacie (2 osoby
na cały piętrowy pensjonat...)
Jeszcze
„powrót” w miejsce, gdzie przed 40 laty
obozowaliśmy z kolegą - dziś znajduje się tu wyschnięty, zarośnięty
basen
/podobno 3 lata wcześniej hodowano tutaj ryby/.
Następnego
dnia „zrywamy” się skoro świt, by dotrzeć
do źródeł Strwiąża - jedynej rzeki w Polsce,
która płynie w odwrotnym
kierunku /do Morza Czarnego a nie Bałtyku/.
Podziwiamy piękny widok wschodzącego słońca nad Ustrzykami z góry nad miastem.
Poranna
rosa „moczy” nasze
spodnie, przemacza buty. Przechodzimy lasem przez szczyty
„Małego Króla” i
„Dużego Króla” /732 m npm/.
JESTEŚMY
- choć trudno
konkretnie ustalić miejsce – to jednak stąd rozpoczyna
swój bieg do Dniestru –
STRWIĄŻ - z niepozornych kałuży.
Do
miasta wracamy przez
KAMIENNĄ LAWORTĘ /759 m npm/, na której jest wyciąg
krzesełkowy /czynny latem,
a poza sezonem w soboty i niedziele/.
Po
południu /posileni
obiadem/ jedziemy do Krościenka.
Za
2 dni znów tutaj wrócę – jestem
umówiony na
spotkanie.
Chcemy
następnego dnia jechać do Ustrzyk Górnych, by
pójść na połoniny lub Tarnicę /najwyższy szczyt Bieszczad/.
Niestety nasze
plany niweczy nieustannie padający deszcz. Siedzimy w pokoju, czytamy,
robimy
tylko krótki spacer na posiłek /na chwilę wchodzimy do
Muzeum Bieszczadzkiego/.
Rano /4 dzień pobytu/ po południu jadę na spotkanie do Krościenka
/wybieramy
się na kilkukilometrowy spacer przez „Gromadzyn”
/szczyt/, na którym pełno wyciągów
/do Równi - gdzie jest piękna cerkiew – typ
archaiczny cerkwi bojkowskiej/.
Zwiedzam
przy okazji
ustrzycki kirkut /cmentarz żydowski/ - jest zarośnięty, zaniedbany,
niedostępny, znajdują się tu poprzewracane płyty nagrobne...
Na
szczycie Gromadzynia znajduje
się wieża przekaźnikowa i wyciągi narciarskie.
Z
Równi wracamy do Ustrzyk
przez Ustianową drogą asfaltową. Po powrocie z Krościenka robimy
krótki spacer
do sanktuarium M.B. BIESZCZADZKIEJ.
Posiłek
jemy w stołówce
”Wilczy Głód” w budynku dworca PKP
– obiad umila rozmowa
z właścicielką pochodzącą z Myślenic.
Ostatni
dzień pobytu - czas w końcu na wędrówkę po
bieszczadzkich połoninach – coś
w końcu miłego dla czekającej na to córki.
W
autobusie do Ustrzyk Górnych /ok. 60 km/ czas umila
nam śpiew chóru Politechniki Łódzkiej. Gwar
śpiewu, widoki krajobrazu, rozmowa
– czas nie ma prawa się dłużyć.
WOŁOSATE - jesteśmy na miejscu - nasz kierunek to Tarnica. Przez dwie godziny ciągle do góry, kamienistym podejściem pniemy się do tego najwyższego szczytu.
TARNICA
- jest zdobyta –
ogarnia nas niesamowita radość, choć zdobywaliśmy trudniejsze szczyty.
Zaskakuje nas widok pary młodej na szczycie robiącej sobie sesję
zdjęciową w
strojach ślubnych /zaręczyli się 10 miesięcy wcześniej na HALICZU/.
Nie
możemy nacieszyć się widokiem połonin, „dzikich”
łąk, wzgórz, nadciągające chmury potęgują grozę i dodają
uroku.
To
swoisty nasz sukces - szczęście być tutaj.
Czas
wracać - tym razem droga wiedzie nas do Ustrzyk
Górnych.
Idziemy przez 3 godziny – połoniny, las - czas zaczyna nam
się dłużyć, mijają
nas ludzie, idący na Tarnicę - pozdrawiamy.
USTRZYKI
GÓRNE – kramy,
bufet, przystanek, kilka domów.
Rezygnujemy
z busa do
Krakowa – by był czas przynajmniej coś zjeść, napić się kawy.
Uwagę zwraca budynek Straży Granicznej i przepływająca rzeka
„Wołosatka”.
Czas
wracać do domu /nie
udało się z braku czasu i pogody jechać nad Jezioro Solińskie, czy do
skansenu
w Sanoku /będzie pretekst znów kiedyś wrócić w te
strony/.
Nie czekamy na autobus do Warszawy /może będziemy mieć trochę czasu w
Sanoku/
jadąc wcześniej autobusem rzeszowskim. Przez okna autobusu dostrzegamy
osoby,
które malują początek nowego szlaku turystycznego - może
kiedyś znów ktoś
będzie nim poznawał piękno tej ziemi.
W
Lesku dostrzegam jadący
przed nami autobus „Kłodzko”.
Gdy w Sanoku okazuje się /w ostatnim momencie/, że mamy szansę nim
wrócić do
domu – głodni
i zmęczeni - wsiadamy – by po 6 godzinach jazdy w domu
odpocząć, zjeść i
pomyśleć, że nasz pobyt to już nasze
WSPANIAŁE
WSPOMNIENIE
tych tutaj chwil przeżytych
NIEZAPOMNIANYCH.
Zapraszam do obejrzenia zdjęć z wyprawy:
http://www.national-geographic.pl/uzytkownik/edward-56