WŚRÓD
KARKONOSKICH SKRZATÓW
KARPACZ
– KOWARY – SZKLARSKA PORĘBA
Od
wielu lat
marzyłem, by udać się w te strony. Szczególnie chciałem
odwiedzić i poznać
miejscowość Kowary.
Kowary
– to miasto, dokąd
do babci jeździła znajoma ze Skawiny, to miejsce, skąd przybyli
(później
osiedlili się w Bochni) następni moi znajomi. To także tutaj udał się
znajomy
mojej żony, który opuścił swoją miejscowość i swoich
wrogów. Co jest takiego w
tym mieście – że jednych odpycha, a innych przyciąga? Może
przekonam się na
własnej skórze.
Mijają
lata – trudno,
opiekuję się niepełnosprawnym synem, mnie dokucza choroba, czas
wypełnia
również praca – umykają dni, a marzenie wciąż tak
samo żywe, jak lata temu...
Aż...
Córka
ma trochę
urlopu, potrzebuje kogoś chętnego do wędrówek po
górach – proponuje wypad.
Szuka jakiegoś ciekawego miejsca – nieśmiało proponuję
Karkonosze – drugie co
do wielkości góry w Polsce. Usłyszawszy „może
być”, w myślach już pakuję
plecak, ruszam po jeszcze jedną mapę (dokładniejszą) do sklepu i w
drogę :))
Gdzie
będzie nasza
baza wypadowa? Zastanawiam się nad Kowarami – to miejscowość,
do której ciągnie
mnie najbardziej. Wybieram jednak Karpacz – jak się
później okazuje – słusznie.
Szukamy
noclegu w
internecie, mimo że już końcówka sezonu, o nocleg wcale nie
tak łatwo – udaje
nam się zarezerwować nocleg na trzy noce.
No
to w drogę...
Cały
pierwszy dzień
spędzamy w pociągu, wyruszyliśmy wcześnie rano, dopiero o zmierzchu
przybywamy
na miejsce. W oddali widać Śnieżkę. Gospodarz, u którego
wynajmujemy pokój,
okazuje się być tarnowianinem – jak wielu jeszcze tutaj
spotkanych ludzi.
Po
wypełnieniu
formalności, ruszamy na krótki spacer po mieście.
A
co następnego dnia?
Gdzie ruszymy najpierw? Oczywiście na Śnieżkę, zwłaszcza że zapowiada
się
piękny słoneczny dzień.
Docieramy
busem do
Górnego Karpacza i dolnej kolejki na Kopę.
W
mojej pamięci tkwi
wciąż tamto zdjęcie znajomej na tym wyciągu sprzed trzydziestu lat...
Jesteśmy
pierwsi z rana – trochę pusto. Wyjeżdżamy na Kopę, skąd
rozpościera się piękny
widok na Karpacz i okolice. W dole zwraca uwagę ogromny nowo budujący
się hotel
Gołębiowski. Idziemy z córką kamienistą drogą brukową
(robotnicy układają
kostkę). Coś za bardzo ta droga za elegancka, miejska... Z prawej
strony to już
Czechy. Patrzymy się, widzimy tylko jedno -
„spodek” na Śnieżce – nasz cel.
Ostatni
odcinek
okazuje się trochę męczący, a samo podejście nieco trudne. Po chwili
docieramy
do celu. Śnieżka leży ponad 1000 m nad Karpaczem, to przecież w pasie
równoleżnikowym 50-51 stopni, jest najwyższym wzniesieniem
od Ałtaju w Azji po
Góry Skaliste w Kanadzie – zaś w pasie 16
południka najwyższą kulminacją od
Schneebergu (2075) w Styryjskich Alpach po Sulijelnię w Szwecji (1914).
Ponadto
mamy olbrzymie szczęście – jest piękny słoneczny dzień,
przezroczystość
powietrza wyśmienita. A przecież Śnieżka jest najbardziej mglistym,
wietrznym
miejscem w Polsce. Szybkość wiatru dochodzi tu do 60 m/sek., średnia
dni
pochmurnych wynosi na Śnieżce ok 190, zaś mglistych rocznie przypada
ponad 300.
Choć jest szczytem łatwo dostępnym to jej wierzchołek jest dość masywną
piramidą o trzech bokach – jest jednak osobliwa, piękna o
bardzo harmonijnej i
pełnej płynnej lekkości architektonice.
widok
ze Śnieżki na drogę, krórą przebyliśmy z Kopy
Sam
„spodek” - obserwatorium astronomiczne jest w
remoncie – pracują alpiniści.
Podczas
ostatniej zimy wieża uległa uszkodzeniu.
Cieszymy
się, że udało się tu dotrzeć. Zwiedzamy
jeszcze kaplicę świętego Wawrzyńca (oddaną 10 VIII 1620 r.), trzy lata
później
poświęcono źródła Łaby; czeski sklep, obserwatorium i po
posileniu się w barze
musimy zdecydować, którędy dalej.
Ja
chciałem koło stawów i świątyni Wang wrócić do
Karpacza, jednak po namowach turystów (jak ich jest tu wielu
z Tarnowa lub
okolic) wybieramy inną trasę, wzdłuż granicy polsko-czeskiej. W obie
strony
rozciąga się piękna panorama tych stron. Z prawej strony widok jak z
bajki –
cudowny – w dole Mały i Duży Staw,
schronisko
Samotnia, obok
którego mieliśmy iść. Jednak nic straconego –
grupy skał na naszej trasie
okazują się też piękne – Słonecznik,
Słonecznik
- po czesku słoneczny południk
Pielgrzym
i Kotki.
Córka prowadzi ożywioną rozmowę z turystą, który
był w Peru (też tam chciałaby
pojechać).
Docieramy
do świątyni Wang – przeniesionej z Norwegii
– kolejnej atrakcji turystycznej Karpacza. Wracamy do miasta.
Nie zdążyliśmy
(spóźniliśmy się o dosłownie kilka minut) do Muzeum Zabawek.
Wracamy na nocleg.
Po drodze wieczorem jeszcze idziemy zobaczyć drezyny, które
można wypożyczyć na
stacji PKP (od lat nieczynnej, niszczeje, od Jeleniej Góry
linie kolejowe
zlikwidowano).
Drugi
dzień
– zapowiada się równie słoneczny – to
może wybierzemy się do Zamku Chojnik?
Robiąc
śniadanie poznałem sąsiada z drugiego pokoju pełnego
tatuaży – jak się okazało, był to sympatyczny policjant.
Jednakże
pierwsze co zrobimy z rana, to pójdziemy
zwiedzić Muzeum Zabawek. Czego tu nie ma? Zabawki z różnych
krajów, dla różnych
gustów, dla chłopców i dziewcząt, starsze i
nowsze. Jeszcze jest wcześnie, nie
ma dzieci, tylko my i poznane dzień wcześniej małżeństwo.
Docieramy do Górnego Karpacza (k. świątyni Wang) i ruszamy. Mijamy hotele, domy, krajobraz jest piękny – córce jednak nie podoba się, że tak szybko ruszyliśmy, nie podoba jej się też ulica Dworcowa. Uspokajam ją, że dobrze idziemy, jednak okazuje się, że miała rację – poszliśmy nie w kierunku zamku, lecz w przeciwną stronę, znów jesteśmy wśród drezyn na stacji PKP Karpacz – łapiemy busa (jakaż w nim panuje sympatyczna atmosfera, wszyscy żartują, jeden turysta z Niemiec śmieje się, że nic nie rozumie, więc kierowca tłumaczy, o czym inni mówią). Ruszamy w drogę – przegapiliśmy Młyn Miłości, jakoś nam umknął, jednakże po drodze cieszy nas widok pięknych wodospadów.
– szczególnie Podgórnego (w Przesiece – złoty widok),oglądamy jeszcze Waloński Kamień, Dom Różyckiego i wreszcie docieramy do zamku Chojnik. Zwiedzamy go. Istnieje piękna legenda o Kunegundzie, która chciała, by jej wybranek przyjechał po nią konno, co kończyło się zresztą tragicznie. Na sam szczyt wieży nie da się wejść – same muchy (miliony much!), tną, gryzą skórę twarzy, niestety na wieżę nie wyjdę.
Ten słup to pręgierz do wykonywania kary
W
stołówce w
pięknej sali rycerskiej posilamy się. Znajdują się tu obrazy,
które można
kupić.
Wracamy
czarnym szlakiem przez grupę ostańców
skalnych, zwanych Zbójnickimi Skałami - pięknie prezentuje
się skalny grzyb.
Wracamy
przez Jelenią Górę do Karpacza. Uwagę naszą
zwracają turyści, pilnie przyglądający się ulicy... Jak się okazuje,
jesteśmy
na Alei... Taterników. Na chodniku znajdują się ślady ich
butów. Coś
oryginalnego. Na dziś wrażeń wystarczy.
Kolejny
dzień okazał się pochmurny i ponury – dobrze,
że Śnieżkę i Chojnik mamy za sobą. Robimy krótki spacer do
Kruczych Skał, cały
czas pada deszcz.
To
może w końcu zobaczę Kowary? Tu brzydka pogoda nie
powinna przeszkadzać. Jedziemy.
Kowary
okazują się jednak zaniedbanym miastem, jedna
ulica jest tylko wyremontowana k. Urzędu Miasta, budynki są odrapane,
rzeka
zarośnięta, ulice mają nazwy bohaterów PRL... Nawet słynna
fabryka dywanów
dogorywa – ten widok mnie bardzo przygnębia, jest ponuro,
czuję się oszukany,
nie tego się spodziewałem... Jedyna nadzieja, że może coś jednak nas
zaskoczy,
zmienimy zdanie o tym mieście. Takim miejscem jest Park Miniatur
Zabytków
Dolnego Śląska. Wszystko dokładnie wykonane w skali 1:25 –
coś niesamowitego,
świątynie, pałace, nawet Śnieżka. Znajduje się tu również
największa w Polsce
miniatura zamku w Książu – niesamowita! Trzaskam zdjęcia, by
utrwalić to miejsce
w pamięci.
Chcę
także zwiedzić
kopalnię uranu, gdzie wydobywano go dla potrzeb ZSRR. Córkę
w ogóle to nie
interesuje – chętnie pojechałaby z powrotem do Karpacza i
wciąż mówi, że stąd
byłoby blisko, ale... do czeskiej Pragi.
Myśląc,
że to
niedaleko, ruszamy w drogę. Deszcz pada, jest mglisto. Przeliczyliśmy
się –
jest to jednak dość daleko za miastem, na piechotę i w taką pogodę
niespecjalnie nam się podoba pomysł przemierzenia paru
kilometrów. Udaje mi się
zaciekawić kierowcę przejeżdżającego samochodu tą kopalnią. Mężczyznę
spotkałem
wcześniej w Parku Miniatur, jechał z żoną do zamku w Książu. Zmienia
trasę.
Zabieramy się z nimi. Jesteśmy. Do kopalni wpuszczają jednak co
godzinę,
spóźniliśmy się o kilka minut na wejście, kierowca samochodu
i jego żona są
rozczarowani, nie chcą czekać kolejnej godziny, jako że bardziej zależy
im na
zobaczeniu zamku w Książu. My zwiedzamy kopalnię, jest zimno, pani
przewodnik
oprowadza w stroju walońskim, dawnych poszukiwaczy cennych
minerałów na tych
ziemiach.
Do
miasta znów udaje
nam się zabrać samochodem z innymi zwiedzającymi – są jednak
życzliwi ludzie :)
Jeszcze rzut okiem na miasto Kowary, zrujnowane tory i stację PKP i z przystanku obok niego wracamy autobusem do Karpacza. Kowar mamy dość – miasto brudne, źle zarządzane, budzi tylko rozczarowanie i niechęć do powrotu w przyszłości.
Nadchodzi kolejny dzień. Jest nadal mglisto, pada deszcz. Co robić? Czy wybrać się w dalszą drogę czy wracać do domu? Jedyne, co przychodzi nam na myśl, to powrót do Jeleniej Góry, gdzie zdecydujemy co dalej. Docieramy na dworzec PKS – czekamy na autobus do Wrocławia, jednak w ostatniej chwili decydujemy się pojechać do Szklarskiej Poręby – jeśli nie teraz to kiedy? czy kiedykolwiek? Zmieniamy przystanek i kierunek – już jadąc autobusem rozglądamy się, wypatrując czegoś ciekawego. Zbliżamy się do miasta Szklarska Poręba – dostrzegam drogowskaz – Wodospad Szklarki – wysiadamy (k. Muzeum Ziemi). Idziemy szlakiem, trochę błądzimy, bo córka poszła nie tym szlakiem, którym ja... Widzimy jakieś tajemnicze zabudowania (wg mapy to Dom Waloński), nie ma żywej duszy, decyduję się wejść (tajemnicze miejsce).
W środku pełno minerałów, wystaw sprzętu, rzeźb, lochy, kraty – dość niepewnie być samemu w tym miejscu. Czyżby tylko kamery pilnowały tutaj porządku? Dalsza droga jest dość długa i uciążliwa.
Docieramy
do Wodospadu
Szklarki – jest piękny – robimy zdjęcia.
Decydujemy jednak nie jechać jeszcze do miasta, lecz przejść jakimś szlakiem (może tym czarnym?) do dworca PKP. Może jest tam jakaś przechowalnia bagażu? Można by wtedy tam nasze bagaże zostawić i jeszcze się gdzieś przejść.
Jednak droga wcale nie jest lekka, znowu zaczyna padać deszcz, jest mgła, idziemy sami, nikogo nie widać po drodze, napotykamy tylko bunkry porośnięte mchem, skały, droga wiedzie pod górę... Jest i dworzec PKP – zabity deskami, ponury, spisany... I cisza...
słychać
jedynie krople
deszczu w trawie... O tym, że stąd można gdzieś odjechać, świadczy mała
kartka
– rozkład jazdy (2-3 pociągi na dobę do Wrocławia).
Podejmujemy decyzję –
idziemy jednak dalej. Napotykamy Zakręt Śmierci – jeszcze
tego brakowało...
Dostrzegając
człowieka, pytam go, jak dotrzeć do miasta.
Idziemy
szosą – jest
i dworzec PKP (nie ma niestety przechowalni bagażu, mając po dwa bagaże
nie
jest nam zbyt wygodnie, a chcemy zobaczyć jeszcze jeden wodospad).
Zwycięża
zawziętość,
ambicja – musimy zobaczyć drugi co do wielkości wodospad w
Polsce – Kamieńczyk.
Czeka
nas długi i wyczerpujący marsz po kamieniach do
góry – obok drogi zwisają ze skał liny (może by
tam spróbować sił?). W końcu
jesteśmy u celu – kupujemy bilety, zakładamy kaski, wchodzimy
do wąwozu. Jest
co oglądać.
Posilamy
się w schronisku i inną drogą wracamy do
miasta. Spacerujemy po mieście – odwiedzamy sklep z
minerałami (wszystko
pięknie poukładane według kolorów i asortymentu). Idę napić
się jeszcze
czeskiego piwa, zresztą tylko takie są w tym jednym barze. Po południu
wracając
na dworzec, mijamy jeszcze ścianę ust znanych osób i wielu
ludzi, ją
oglądających.
Wsiadamy
do
pociągu do Wrocławia, rozmawiamy z ciekawymi ludźmi. Droga jest długa
– w
Tarnowie jesteśmy dopiero nad ranem w niedzielę.
Zapraszam
do obejrzenia galerii
zdjęć również na fototripie :)
http://www.fototrip.pl/galeria,1486.html - Kowary
http://www.fototrip.pl/galeria,1473.html - Karpacz
http://www.fototrip.pl/galeria,1490.html - Park Miniatur Zabytków Dolnego Śląska w Kowarach